Z jeziora Toba wybraliśmy się w najdłuższą w trakcie sumatrzańskiej przygody podróż do Bukittingi… Po późnym śniadaniu z bagażami zasiedliśmy na pomoście w oczekiwaniu na prom do Parapat, a następnie busik na Dworzec Autobusowy i stamtąd autokar do Bukittingi. Przed nami 17-20h w klimatyzowanym autokarze – czytaj zamrażalnik na kołach! Zawsze, ale to zawsze jak jest klimatyzacja (niezależnie czy jest to busik, autokar czy hotelowa recepcja) to zawsze działa tylko w jednej opcji “max”. W związku z tym, przed każdą dłuższą podróżą należy włożyć wszystko co ciepłe zamiast do plecaka, to na siebie ;)
Autokar spóźnił się “tylko” dwie czy trzy godziny, jak na warunki sumatrzańskie można śmiało powiedzieć, że był o czasie ;) Przyjechał bez ani jednego wolnego miejsca – jak to możliwe? Szybko zrobiło się miejsce dla nas i ludzie przesiedli się na tył, a właściwie rozłożyli się na podłodze z tyłu autokaru. Po drodze jeszcze wielokrotnie ktoś się dosiadał i zajmował co lepsze miejscówki podłogowe.. no bo kto to wymyślił, że jak autokar ma miejsc siedzących 40 to nie znajdzie się miejsce dla jeszcze tak z dziesięciu ;)
Do Bukittinggi wybraliśmy się jedyną dostępną drogą, dumnie nazwaną Trans Sumatrian Highway – postawmy sprawę jasno, z highway to to ma niewiele wspólnego ;) Dziury, metrowe wyrwy, brak asfaltu… W momencie kiedy spotkały się na drodze dwa duże auta, jedno musiało zjechać na “pobocze” aby bezpiecznie się wyminąć – droga pełna wrażeń. Dość szybko stwierdziłam, że najlepiej będzie jak pójdę spać i zakończe stresowanie się sposobem jazdy kierowcy-rajdowca.
Jednak, nie obyło się bez przygód… zatrzymaliśmy się na jedzenie i toalete – ach, wrażeń ciąg dalszy! Jak tylko wysiadłam z autokaru skierowałam się za kobietami w chustach, w poszukiwaniu łazienki. Po kilku krokach widzę oświetlony domek z dziwnym wysokim, obdrapanym murkiem. Już mi się to nie podoba, ale twardo idę dalej. Za murkiem trzeba skręcić i przejść po rozsianych po podłodze i przylepionych do każdego wolnego skrawka murku żukach – wielkich, czarnych skorupach, które z charakterystycznym chrzęstem pękały pod stopami… fuuuu! Ja tu przechodzę męki obżydliwości a wokół nikt zdaje się nie zauważać tego zmasowanego robactwa… Jeszcze kilka kroków i moim oczom ukazuje się łazienka składająca się z sześciu czy ośmiu otwartych dziur w ziemi, z niskimi około 50 centymetrowymi murkami i wszystko jest bardzo dokładnie oblepione paskudnymi żukami… nie, to zdecydowanie nie dla mnie! Po ucieczce z czegoś co tylko górnolotnie można nazwać “łazienką” okazało się, że po drodze “coś” się stało z kołem… aaaaa! Kierowca wyjął narzędzia w których skład wchodził młotek, większy młotek, śrubokręt i jakieś inne drobiazki i wraz z większą częścią męskich pasażerów rozpoczął reanimację koła – postukali, popukali, zakleli i stwierdzili, że jest już wszystko w porządku i jedziemy dalej… Poczucie bezpieczeństwa zerowe, ale wyjścia nie ma, żadnego alternatywnego rozwiązania – środek niczego, trzeba jechać dalej ;)
Wraz ze zbliżaniem się do Bukittingi krajobraz stawał się coraz bardziej górzysty, majestatyczny i zachwycający. Po 15h jazdy autokarem dotarliśmy do Bukittingi – kierowca rajdowiec spisał się na medal, dotarliśmy do celu w oszałamiającym czasie, cali i zdrowi! Cała podróż trwała prawie dobę, więc zmęczeni jak najszybciej udaliśmy się w poszukiwaniu hotelu. Zatrzymaliśmy się w Orchid Hotel z sympatyczną obsługą, śniadaniem oraz meczetem trzy budynki dalej… tak, tak, zapewnia on dodatkowe atrakcje, szczególnie o 5 rano ;)
Po zrzuceniu bagaży i odświeżeniu zdecydowaliśmy się wykorzystać ostatnie godziny dnia i zwiedzić miasteczko. Jest ono położone strategicznie w górach Barisan między dwoma nieaktywnymi wulkanami Tandikat i Singgalang oraz ciągle aktywnym Merapi. Przed wyjazdem na Sumatrę to miał być główny punkt programu i mój pierwszy zdobyty wulkan, niestety po chorobie żołądkowej z nad jeziora Toba, nie mam kompletnie siły na takie wyzwanie…
W okolicy znajduje się także rezerwat raflezji, jest to największy kwiat świata, którego średnica może dochodzić do 1,5 metra. Podpytaliśmy w hotelu i okazało się, że chwilowo żaden kwiat nie kwitnie, więc kolejna dżunglowa atrakcja nie doszła do skutku. W zamian za to udaliśmy się skuterkiem na Ngarai Sianok, jest to punkt widokowy na stumetrowej wysokości skalny kanion – widok zdecydowanie warty godny polecenia!
A wokół mnóstwo szalejących makaków oraz zejście do sieci podziemnych tuneli Lobang Jepang wybudowanych podczas japońskiej okupacji w okresie II wojny światowej.
W samym miasteczku nic specjalnego nie udało się nam znaleźć… byliśmy w centrum pod wieżą zegarową Jam Gadang pod którą stoi mnóstwo dorożek z ustrojonymi konikami, gotowymi do zabrania chętnych na wycieczkę. Wokół wielkie targowisko, stoiska rozłożone na kocach wzdłuż deptaka. Kilka kroków dalej wielka hala targowa ze wszystkim co potrzebne i niepotrzebne, czyli masa wszystkiego od tandety przez bezcenne perełki i rękodzieła.
Dalej wielka hala targowa ze wszystkim co potrzebne i niepotrzebne, czyli masa wszystkiego od tandety przez bezcenne perełki i rękodzieła.
Następnego dnia z samego rana wybraliśmy się skuterkiem na wycieczkę do Harau Valley czyli malowniczej doliny zagubionej wśród pól ryżowych i wodospadów, otoczonej wysokimi, granitowymi klifami – gwarantowane zachwycające krajobrazy.
A tuż pod wodospadem znajduje się zacieniona, kolorowa knajpka, gdzie skusiliśmy się na małe co nie co ;)
Zwiedziliśmy maleńkie wioseczki rozrzucone w dolinach, przyglądaliśmy się ludziom pracującym na polach ryżowych…
Gdzieś po drodze trafiliśmy na miejscowe targowisko i w jednym ze stoisk wypatrzyliśmy kilka zwierzaków, między innymi maleńką małpkę, którą właściciel podał mi na ręce… maleńkie rączki, wyglądają z bliska praktycznie jak ludzkie dłonie :) A na ławeczce siedział luwak, popularnie nazywany cywetą. Zwierzę to znane jest przede wszystkim z najdroższej na świecie kawy o nazwie kopi luwak, która wytwarzana jest z ziaren kawy wydobywanych z jego odchodów.
I jeszcze kilka zdjęć z terenów gdzieś pomiędzy Bukitttingi a Harau Valley.
A to coś nieźle nas wystraszyło lądując tuż obok – może ktoś wie co to? Wyglądało jak ostro przerośnięta ćma ;)
Po całym dniu wrażeń w hotelowym fotelu relaksowaliśmy się przy nieznanym nam wcześniej piwku o nazwie “Bali Hai” :)
Leave a reply